Zielone smoothie. Pewnie znacie i pijacie i dlatego właśnie jesteście piękne. A ja nie pijałam dotychczas ... i wszytko jasne :)
Moda na zielone smoothie trwa już długo i zakorzeniła się (nomen omen) w jadłospisach wielu osób dbających o zdrowie. Bo jest to nie tylko
pełnowartościowy i niskokaloryczny posiłek, czyli coś idealnego dla mnie, gdy dopada mnie nagle gwałtowny południowy głód (w sensie o 12.00 godzinie w południe mnie dopada, można wg mojego głodu zegarki regulować), ale też podobno jest
eliksirem młodości i urody. Poprawia się
skóra, włosy i paznokcie, drinki pobudzają pracę jelit i są źródłem
energii.
Zasadą ich tworzenia jest połączenie
około 60 procent surowych owoców i 40 procent zielonych liściastych warzyw
lub ziół.
W przeciwieństwie do surowych niestarannie pogryzionych przez nasze leniwe paszczęki warzyw i owoców wersja zmiksowana jest lekkostrawna!
U mnie na pierwszy ogień, jako
zielona baza smoothie poszła ....
natka rzodkiewki!
"Biorąc pod uwagę wartości zdrowotne, wiele wskazuje, że lepiej wyrzucać korzenie niż liście.
Liście są doskonałym źródłem witaminy C, wapnia, fosforu i żelaza.
Zawartość tych składników jest kilka razy wyższa niż w korzeniu oraz
wyjątkowo wysoka w porównaniu do innych roślin. Jest to około 2 razy
lepsze źródło witaminy C niż sok z cytryny a także wapnia i żelaza niż
szpinak."
(wiedzę zaczerpnęłam
stąd)
Reszta składników była typowo "na winie" - nawinęła mi się mianowicie:
1 gruszka,
1 banan
2 plastry wolnego - czyli niezapuszkowanego - ananasa,
1 gałązka selera naciowego
2 szklanki wody
Z tych ilości wyszło chyba półtora litra pysznego napoju!
Następna będzie pokrzywa!
A potem było im zielono ...